Ja, Baba! (I)
Lena
Strasznie nie chciało
mi się otwierać oczu. Leżałam więc sobie, trwając w dziwnym błogostanie i
powoli odzyskując świadomość, a jednocześnie z rozrzewnieniem wspominając
wczorajszą imprezę. Wieczór panieński zorganizowany dla mojej najlepszej
przyjaciółki. Limuzyna, morze szampana i kilku przystojniaków, którzy
dotrzymywali nam towarzystwa. Szczerze mówiąc, nie bardzo pamiętałam, kiedy
dokładnie urwał mi się film…
Odrobinę zaniepokojona
tym faktem, jak i zapachem, który dopiero teraz zarejestrowała moja otumaniona
świadomość, na próbę otworzyłam jedno oko. Potem dużo bardziej gwałtownie
drugie i z coraz większym przerażeniem wpatrywałam się w świński ryj tuż obok
mojego nosa.
– Ki czort? –
zaklęłam, usiłując zająć pozycję siedzącą. Dokonałam tego dopiero za drugim
razem, a przepłoszona świnia uciekła z głośnym kwikiem.
– Boże! –
wyszeptałam ze zgrozą. – Ależ się schlałam! Gdzie ja jestem?!
Z pewnością była to
drewniana stodoła wypełniona sianem. Mimowolnie przypomniałam sobie czasy
dzieciństwa. Taką samą miała moja babcia. Ale to było prawie dwadzieścia lat
temu, tamta już dawno spłonęła, a o ile mi wiadomo w okolicach Poznania nie
było już takich archaicznych budowli. Przynajmniej niedrewnianych.
Tknięta nagłą myślą,
pomacałam się po kroczu. Nic. Bielizna w całości, rajstopy w całości, żadnych
dziwnych plam. Znaczy się gwałt odpadał. Porwanie? No co komu taka pyskata
baba, która sama nie potrafiła zdecydować się czego chce w życiu? Ewentualnie
do eksperymentów medycznych, ale to chyba nie w stodole?
– Dwa lata
abstynencji i ledwo człowiek trochę zaszalał, a już wylądował cholera wie gdzie
– zrzędziłam, gramoląc się z siana. W końcu stanęłam na nieco chwiejnych
nogach. Co dziwniejsze tuż obok leżały moje buty, ale nie wytworne szpilki,
tylko wygodne trampki, które wzięłam ze sobą tak na wszelki wypadek. Widać,
zdążyłam jeszcze zmienić obuwie. Pokręciłam z dezaprobatą głową i zaczęłam
nasłuchiwać.
Ciszę przeplatały głosy
ludzi i zwierząt. Takie zwyczajne. Żadnego warczenia, muzyki, szumu samochodów.
Razem z tą drewnianą stodołą dawało to zadupie wielkie, gdzie psy szczekały
tym, co miały pod ogonem. Od razu przyszło mi do głowy, że postanowiłyśmy
wybrać się do jakiegoś nietypowego miejsca, może po drodze kazałyśmy zatrzymać
się szoferowi, a gdy ja udałam się za gęsty krzaczek, te wampirzyce odjechały, zapominając
o swojej koleżance. W takim wypadku dobre i to, że trafiłam na stodołę. A gdyby
to był niewielki stawek, pole pełne byków, gniazdo przestępców czy takie tam?
– Nigdy więcej
alkoholu – powiedziałam surowo do siebie i postanowiłam wybadać okolicę. Skoro
słychać ludzi, to z pewnością użyczą mi telefonu. Mój został w torebce, a
torebka pewnie w limuzynie. Zadzwonię po kogo trzeba, ochłonę i zacznę
przygotowania do imprezy weselnej. W końcu jako główna druhna miałam swoje
obowiązki.
Drzwi zaskrzypiały
ostrzegawczo, jakby zaraz miały wypaść z zawiasów. Zmrużyłam oczy, bo słoneczko
nieźle dawało i dopiero po chwili udało mi się dostrzec szczegóły najbliższej
okolicy. Patrzyłam w milczeniu i powoli włos jeżył się na mojej głowie…
Trzy drewniane chałupy,
do połowy zakopane w ziemi. Z jednej uchodził dym przez coś w rodzaju komina.
Zero okien. Błoto na podwórzu, za płotem gęsty las, nierogacizna pętająca się
po całej okolicy. No i ludzie, oby to szlag trafił! Dwie kobiety, jeden mężczyzna,
cała gromadka brudnych, zasmarkanych dzieciaków. Widok rodem z średniowiecza. Z
niesmakiem pomyślałam, że wylądowałam w jakimś skansenie, chociaż szczerze mówiąc,
to skanseny wyglądały dużo lepiej. Czyściej. Przynajmniej te, które dotychczas
udało mi się zobaczyć.
– Hej, hej! –
pomachałam do stojących w półkolu ludzi, którzy żywo o czymś dyskutowali. –
Przepraszam państwa, ale chyba zbłądziłam.
Raźnym krokiem ruszyłam
w ich kierunku. Przystopowało mnie dopiero w połowie drogi, bo wyglądali jakby
zobaczyli samego Belzebuba. Przerażenie w ich oczach, usta otwarte jak do
krzyku, ale niewydające żadnego dźwięku, trwoga wykrzywiająca twarze. Po czym z
głośnym rykiem zaczęli uciekać.
– Jasna cholera! –
zaklęłam. Pomacałam się głowie, potem po twarzy. Nic. Wszystko wydawało się
normalne. Zerknęłam na ubranie, czyli maksymalnie seksowną, minimalistyczną,
srebrzystą sukienkę. Też nic. To co to wszystko miało znaczyć?!
– Ludzie, stójcie!
– wrzasnęłam ponownie, zgrabnie omijać krowi placek na swej drodze. – Pomocy
potrzebuję! Telefonu!
Ostatnie dziecko
zniknęło w gęstwinie lasu. Zostałam sama na środku błotnego podwórza, otoczona
przez kaczki, gęsi, kury i coś tam jeszcze. Przy czym zwierzyna najwyraźniej
miała w nosie mój wygląd i obecność.
– Co za pech –
mruknęłam poirytowana, po czym nagle mnie olśniło. Skoro buty leżały obok, to
może i torebka się gdzieś zawieruszyła? Szybko wróciłam do wnętrza stodoły i po
chwili triumfalnie wygrzebałam z siana niewielką kopertówkę. Ma się to
szczęście, pomyślałam, siadając na płaskim, nagrzanym słońcem głazie.
Wygrzebałam telefon i tu spotkała mnie kolejna przykra niespodzianka. Brak
sieci. Kompletnie nic. Nawet numery alarmowe szlag trafił. Zaklęłam pod nosem,
a potem wyjęłam małą, podręczną puderniczkę. Przyjrzałam się podejrzliwie swemu
obliczu, bo mieszkańcy dziwnej zagrody nadal nie wrócili, ale oprócz
rozmazanego tuszu do rzęs i barwnej smugi na lewym policzku po szmince, nie dostrzegłam
nic niepokojącego. No dobrze, ta szminka nadawała mi trochę wygląd wampira po
przepiciu, ale bez przesady. Na taką panikę z pewnością nie zasługiwała.
– Trzeba będzie
ruszyć dupsko, wybrać którąś stronę świata i poszukać cywilizacji –
wymamrotałam posępnie.
Poczekałam jeszcze
kwadrans, potem drugi i trzeci. Między czasie poprawiłam makijaż, odświeżyłam
oddech za pomocą gumy do żucia i pożałowałam, że nie zabrałam ze sobą plecaka z
wałówką, a tylko skromną torebeczkę. Mieszkańcy nadal nie wrócili. Co było
robić? Wstałam, otrzepałam pupę i ponuro spojrzałam na świecące wesoło
słoneczko.
– Entliczek
pętliczek, zielony guziczek. Na kogo wypadnie, na tego bęc!
Wypadło na moją prawą stronę.
I dobrze, bo tam las nie był taki gęsty. Zresztą, dziwne było, że do zagrody
nie prowadziła żadna droga, chociażby gruntowa, zarośnięta. Zanim zanurzyłam
się w nieznanym lesie, obeszłam jeszcze wszystko dookoła. Dopiero wtedy za
stodołą, dostrzegłam dość szeroką ścieżkę. Samochód by nie przejechał, ale dwóch
rowerzystów obok siebie może już tak. Postanowiłam olać wyliczankę i pójść tą
dróżką. Gdzieś mnie w końcu zaprowadzi. Zanim jednak zdążyłam to zrobić,
wyraźnie usłyszałam tętent końskich kopyt.
– No, w końcu! –
krzyknęłam uradowana. Trzeba przyznać, że przez całe życie samotność nie
doskwierała mi tak bardzo, jak w przeciągu ostatniej godziny.
Oparłam się o sterczący
z ziemi, nadłamany pal, przybierając wdzięczny wyraz twarzy. Oczywiście
wolałbym warkot samochodu, ale dobry i koń. Od biedy umiałam jeździć, więc może
podrzucą mnie gdzieś w jakieś cywilizowane okolice? Niechby do najbliższego
spożywczaka, albo kościoła. Tych pierwszych i tych drugich, akurat ci u nas pod
dostatkiem.
Z lasu na polanę, na
której stały chaty i stodoła, wypadło kilku konnych. Zatrzymali się, po czym
zaczęli zachłannie na mnie gapić. Ja na nich również. Konie jak konie, ale jeźdźcy
stylizowani byli na wczesne średniowiecze, a poza tym kilku z nich dobyło
broni. Miecze, topory i łuki skierowano niewątpliwie w moją stronę. A ja zamarłam osłupiała, wybałuszając oczy.
– Przepraszam że
przerywam zabawę w rycerzy i wieśniaków – odezwałam się w końcu, bo coś
należało powiedzieć. – Ale zgubiłam w nocy drogę i…
– Wysłanniczko
diabła! – Rosły młodzian na równie dorodnym koniu potrząsnął złocistą czupryną,
groźnie marszcząc czoło. – Zwyciężymy cię szatanie, władco piekła!
– Mam na imię
Lena. I przestańcie się wygłupiać – zdenerwowałam się. Co za nawiedzony palant!
Ja mu dam władcę piekła! Jak przyłożę w ten zakuty łeb, to ujrzy gwiazdy w
biały dzień.
– Czarownica! –
krzyknął któryś z tyłu. – Zabić ją!
Nie powiem, wiarygodni
byli, ale jakoś te ich wygłupy nie przypadły mi do gustu.
– Zobaczymy kto
kogo – mruknęłam, na wszelki wypadek rozglądając się za możliwą bronią. Od
ponad dziesięciu lat trenowałam karva maga, który z założenia był systemem
walki opracowanym dla sił obronnych Izraela. Stanowił on niezwykle udaną
hybrydę boksu tajskiego, judo, brazylijskiego jiu-jitsu, aikido i zapasów. Baba
byłam agresywna i zawzięta, więc dosyć szybko doszłam do brązowego pasa. Poza
tym od przedszkola uczęszczałam na karate, tatuś z uporem maniaka prowadzał
mnie na strzelnicę, a brat przekonał do skoków spadochronowych. Słowem, rzeczy
ekstremalne stanowiły sens mej egzystencji. Przynajmniej do momentu, gdy
umówiłam się na randkę z wymarzonym mężczyzną i w jego obronie obiłam mordy
kilku typom spod ciemnej gwiazdy. Ukochany się spłoszył, zrywając kontakt, a ja
popadłam w przygnębienie. Ta cała emancypacja to mi nosem wyszła.
– Nie, lepiej ją
pojmać. – Na czoło jeźdźców wysunął się blady mężczyzna o anemicznym wyglądzie
i minie zbitego psa. – Może coś wie o zaginionej królowej. Skujemy ją i
doprowadzimy przed oblicze władcy. On zadecyduje.
– Ja bym tę
parchatą czarownicę ukatrupił na miejscu – mruknął złotowłosy młodzian, który
przed chwilą bredził to o szatanie i piekle. Mierzył mnie przy tym wysoce
nieprzyjaznym spojrzeniem. Odwdzięczyłam mu się, wytykając język i prostując
środkowy palec prawej ręki w powszechnie znanym geście. Buc jeden! Parchata czarownica?
Parchata?!
– Skuwać mnie nie
musicie, pójdę sama – oświadczyłam z godnością. Aż się wzdrygnęli ze strachem.
Pewnie lepszego efektu nie osiągnęłabym ziejąc ogniem z pyska i lewitując nad
koronami drzew. A swoją drogą, za aktorstwo to bym im przyznała Oscara. –
Potrzebuję konia i pomocy, aby go dosiąść. Akurat w te klocki nie jestem
najlepsza – wyjaśniłam szeroko się uśmiechając.
– Lancelocie! –
Anemik skinął dłonią na blond gburka. – Czy podejmiesz się tego niebezpiecznego
zadania?
– Oczywiście! –
Blond gburek od razu poweselał, ale ja nie byłam zachwycona.
– Nie pojadę sama?
– spytałam z pretensją.
– Nie mamy
zapasowego rumaka. Sir Lancelot będzie cię pilnował, abyś nie uciekła i dotarła
przed oblicze króla.
– Sir Lancelot? –
Z powątpiewaniem patrzyłam na chłopaka, który podjechał bliżej i właśnie
szykował coś w rodzaju grubego, solidnie wyglądającego sznura. – A ty to kto?
Może do kompletu sir Galahad?
– Sir Girflet! Ona
cię obraża! Może jednak…
– Nie! – Jedno
stanowcze słowo ukróciło zapędy gburka. – Ma stanąć przed królem.
Ten, który szumnie
tytułował się sir Lancelotem, zeskoczył z konia, po czym ostrożnie się do mnie
zbliżył. Robił przy tym groźne miny, wymachiwał mieczem i w ogóle wyglądał
przezabawnie. Poza tym pomyślałam z melancholią, że śliczny z niego chłopak,
postawny, kolorystycznie wyrazisty, a buźkę miał taką, jakby mu ją rzeźbił sam
Michał Anioł.
– Mam się dać
związać? – spytałam domyślnie. Potem wzruszyłam ramionami. Nie będę temu gronu
nawiedzonych szaleńców psuć zabawy. – To dawaj, wiąż! – Wyciągnęłam przed
siebie złączone dłonie, co skrzętnie wykorzystał. Kilka minut później
siedziałam na koniu, opleciona tym grubym powrozem jak świąteczna paczka, z
kwaśną miną zastanawiając się, dlaczego nie trafiłam na kogoś normalnego. Co za
pech! W końcu ruszyliśmy, na razie stępem, bo gęsty las nieco utrudniał
rozwinięcie większej prędkości. Zaciekawiona wykręciłam głowę i spojrzałam
przez ramię na siedzącego za mną gburka. Gapił się na moje prawie całkiem gołe
nogi, bo sukienka podwinęła się, odsłaniając zbyt wiele. Gapił się i gapił,
wybałuszając oczy i groźnie marszcząc brwi, a ja byłam coraz bardziej
rozbawiona. W dodatku poczułam jak jego ramię ściska mnie w pasie coraz
bardziej kurczowo. Byłabym ostatnią kretynką, gdybym nie zorientowała się, co
mu krąży po głowie. I złośliwie pomyślałam, że teraz się odwdzięczę za tę
parchatą czarownicę. Dużej swobody ruchów nie miałam, ale zaczęłam odrobinę się
wiercić, kręcąc tyłeczkiem i ocierając się o jego krocze i uda. Zauważyłam, że
z taką siłą zacisnął palce na uździe, aż pobielały kłykcie. W pewnym momencie
ze świstem wciągnął powietrze, a w końcu nie wytrzymał i jedna z jego dłoni
wylądowała na moim udzie.
Wyczuwam hit!
OdpowiedzUsuńhaha, ubaw po pachy Babeczko :)
OdpowiedzUsuńFantastyczne! (nomen omen :D) Kiedy kolejna część?
OdpowiedzUsuńMoże cofnęła się w czasie? :-D
OdpowiedzUsuńCHCEMY WIĘCEJ!
Czyżby przeniosła się w czast króla Artura? :D
OdpowiedzUsuńJa też chcę taki wieczór panieński
OdpowiedzUsuńI teleportować się do średniowiecza? :D
UsuńBabeczko, uwielbiam Twoje opowiadania. Jestem wierną, cichą wielbicielką Twej twórczości. Twoje historie w większości kończą się happy endem, mam nadzieję, że i moja tak się skończy, a raczej zacznie jako kolejny piękny etap życia.
OdpowiedzUsuńMój Ukochany, młody, zdrowy, cudowny facet, nagle bez przyczyny po prostu stracił wzrok, przytomność, zdrowie. Udar mózgu. Ciężki. A ja cały czas liczę, że się obudzę, bo to nie może być prawda... Bo jak ja będę żyć, jeżeli coś pójdzie źle. Łączy nas dekada życia razem... Nawet nie mam z kim porozmawiać, stąd jęczę tutaj... Badajcie się, proszę. Bądźcie Ludziki czujni.
Dziękuję Ci Babeczko za piękne happy endy, mam nadzieję, że będę je tutaj razem z moim Ukochanym dalej czytać!
Rozumiem, bo miałam w rodzinie taki przypadek, ale z guzem mózgu. Też zdrowy, młody mężczyzna, jeszcze przed trzydziestką... Dziś pewnie piastowałby wnuki :( To czasem straszne. Ja dziś byłam u lekarza z nagłym bólem w klatce piersiowej... Niby też wiek nie ten, ale tak źle nie czułam się nigdy w życiu, nie wyłączając obu porodów.
UsuńTo opowiadanie na wesoło, więc na pewno będzie happy end, chociaż pewnie mocno zwariowany :-D
Odnośnie choroby chciałabym ci udzielić pewnej rady, ale wolałabym zrobić to w prywatnej korespondencji, więc jeśli chcesz i możesz to pisz na adres mailowy. To bardzo delikatna sprawa i nie chcę tego robić na forum. Być może się nie przyda, może też i zirytuje, ale nie mogę o tym nie wspomnieć.
Babeczka
PS. Trzymaj się, bo wiara w cuda to czasami podstawa! I wcale nie mam na myśli tylko tych, związanych z kościołem :)
Mniam jeszcze;)
OdpowiedzUsuńNo właśnie, po co komu taka pyskata :p
OdpowiedzUsuńKocham tytuł :D
OdpowiedzUsuńZ serii moich ulubionych :D
hehe super..
OdpowiedzUsuńKrav Maga a nie Karva Maaga ;)
OdpowiedzUsuńlizcze na ciekawą historyjke^^