wtorek, 25 kwietnia 2017

Ja, Baba! (I)

Jako się rzekło, coś nowego z pyskatą babą w roli głównej :-)

            Ja, Baba! (I)

            Lena
Strasznie nie chciało mi się otwierać oczu. Leżałam więc sobie, trwając w dziwnym błogostanie i powoli odzyskując świadomość, a jednocześnie z rozrzewnieniem wspominając wczorajszą imprezę. Wieczór panieński zorganizowany dla mojej najlepszej przyjaciółki. Limuzyna, morze szampana i kilku przystojniaków, którzy dotrzymywali nam towarzystwa. Szczerze mówiąc, nie bardzo pamiętałam, kiedy dokładnie urwał mi się film…
Odrobinę zaniepokojona tym faktem, jak i zapachem, który dopiero teraz zarejestrowała moja otumaniona świadomość, na próbę otworzyłam jedno oko. Potem dużo bardziej gwałtownie drugie i z coraz większym przerażeniem wpatrywałam się w świński ryj tuż obok mojego nosa.
– Ki czort? – zaklęłam, usiłując zająć pozycję siedzącą. Dokonałam tego dopiero za drugim razem, a przepłoszona świnia uciekła z głośnym kwikiem.
– Boże! – wyszeptałam ze zgrozą. – Ależ się schlałam! Gdzie ja jestem?!
Z pewnością była to drewniana stodoła wypełniona sianem. Mimowolnie przypomniałam sobie czasy dzieciństwa. Taką samą miała moja babcia. Ale to było prawie dwadzieścia lat temu, tamta już dawno spłonęła, a o ile mi wiadomo w okolicach Poznania nie było już takich archaicznych budowli. Przynajmniej niedrewnianych.
Tknięta nagłą myślą, pomacałam się po kroczu. Nic. Bielizna w całości, rajstopy w całości, żadnych dziwnych plam. Znaczy się gwałt odpadał. Porwanie? No co komu taka pyskata baba, która sama nie potrafiła zdecydować się czego chce w życiu? Ewentualnie do eksperymentów medycznych, ale to chyba nie w stodole?
– Dwa lata abstynencji i ledwo człowiek trochę zaszalał, a już wylądował cholera wie gdzie – zrzędziłam, gramoląc się z siana. W końcu stanęłam na nieco chwiejnych nogach. Co dziwniejsze tuż obok leżały moje buty, ale nie wytworne szpilki, tylko wygodne trampki, które wzięłam ze sobą tak na wszelki wypadek. Widać, zdążyłam jeszcze zmienić obuwie. Pokręciłam z dezaprobatą głową i zaczęłam nasłuchiwać.
Ciszę przeplatały głosy ludzi i zwierząt. Takie zwyczajne. Żadnego warczenia, muzyki, szumu samochodów. Razem z tą drewnianą stodołą dawało to zadupie wielkie, gdzie psy szczekały tym, co miały pod ogonem. Od razu przyszło mi do głowy, że postanowiłyśmy wybrać się do jakiegoś nietypowego miejsca, może po drodze kazałyśmy zatrzymać się szoferowi, a gdy ja udałam się za gęsty krzaczek, te wampirzyce odjechały, zapominając o swojej koleżance. W takim wypadku dobre i to, że trafiłam na stodołę. A gdyby to był niewielki stawek, pole pełne byków, gniazdo przestępców czy takie tam?

– Nigdy więcej alkoholu – powiedziałam surowo do siebie i postanowiłam wybadać okolicę. Skoro słychać ludzi, to z pewnością użyczą mi telefonu. Mój został w torebce, a torebka pewnie w limuzynie. Zadzwonię po kogo trzeba, ochłonę i zacznę przygotowania do imprezy weselnej. W końcu jako główna druhna miałam swoje obowiązki.
Drzwi zaskrzypiały ostrzegawczo, jakby zaraz miały wypaść z zawiasów. Zmrużyłam oczy, bo słoneczko nieźle dawało i dopiero po chwili udało mi się dostrzec szczegóły najbliższej okolicy. Patrzyłam w milczeniu i powoli włos jeżył się na mojej głowie…
Trzy drewniane chałupy, do połowy zakopane w ziemi. Z jednej uchodził dym przez coś w rodzaju komina. Zero okien. Błoto na podwórzu, za płotem gęsty las, nierogacizna pętająca się po całej okolicy. No i ludzie, oby to szlag trafił! Dwie kobiety, jeden mężczyzna, cała gromadka brudnych, zasmarkanych dzieciaków. Widok rodem z średniowiecza. Z niesmakiem pomyślałam, że wylądowałam w jakimś skansenie, chociaż szczerze mówiąc, to skanseny wyglądały dużo lepiej. Czyściej. Przynajmniej te, które dotychczas udało mi się zobaczyć.
– Hej, hej! – pomachałam do stojących w półkolu ludzi, którzy żywo o czymś dyskutowali. – Przepraszam państwa, ale chyba zbłądziłam.
Raźnym krokiem ruszyłam w ich kierunku. Przystopowało mnie dopiero w połowie drogi, bo wyglądali jakby zobaczyli samego Belzebuba. Przerażenie w ich oczach, usta otwarte jak do krzyku, ale niewydające żadnego dźwięku, trwoga wykrzywiająca twarze. Po czym z głośnym rykiem zaczęli uciekać.
– Jasna cholera! – zaklęłam. Pomacałam się głowie, potem po twarzy. Nic. Wszystko wydawało się normalne. Zerknęłam na ubranie, czyli maksymalnie seksowną, minimalistyczną, srebrzystą sukienkę. Też nic. To co to wszystko miało znaczyć?!
– Ludzie, stójcie! – wrzasnęłam ponownie, zgrabnie omijać krowi placek na swej drodze. – Pomocy potrzebuję! Telefonu!
Ostatnie dziecko zniknęło w gęstwinie lasu. Zostałam sama na środku błotnego podwórza, otoczona przez kaczki, gęsi, kury i coś tam jeszcze. Przy czym zwierzyna najwyraźniej miała w nosie mój wygląd i obecność.
– Co za pech – mruknęłam poirytowana, po czym nagle mnie olśniło. Skoro buty leżały obok, to może i torebka się gdzieś zawieruszyła? Szybko wróciłam do wnętrza stodoły i po chwili triumfalnie wygrzebałam z siana niewielką kopertówkę. Ma się to szczęście, pomyślałam, siadając na płaskim, nagrzanym słońcem głazie. Wygrzebałam telefon i tu spotkała mnie kolejna przykra niespodzianka. Brak sieci. Kompletnie nic. Nawet numery alarmowe szlag trafił. Zaklęłam pod nosem, a potem wyjęłam małą, podręczną puderniczkę. Przyjrzałam się podejrzliwie swemu obliczu, bo mieszkańcy dziwnej zagrody nadal nie wrócili, ale oprócz rozmazanego tuszu do rzęs i barwnej smugi na lewym policzku po szmince, nie dostrzegłam nic niepokojącego. No dobrze, ta szminka nadawała mi trochę wygląd wampira po przepiciu, ale bez przesady. Na taką panikę z pewnością nie zasługiwała.
– Trzeba będzie ruszyć dupsko, wybrać którąś stronę świata i poszukać cywilizacji – wymamrotałam posępnie.
Poczekałam jeszcze kwadrans, potem drugi i trzeci. Między czasie poprawiłam makijaż, odświeżyłam oddech za pomocą gumy do żucia i pożałowałam, że nie zabrałam ze sobą plecaka z wałówką, a tylko skromną torebeczkę. Mieszkańcy nadal nie wrócili. Co było robić? Wstałam, otrzepałam pupę i ponuro spojrzałam na świecące wesoło słoneczko.
– Entliczek pętliczek, zielony guziczek. Na kogo wypadnie, na tego bęc!
Wypadło na moją prawą stronę. I dobrze, bo tam las nie był taki gęsty. Zresztą, dziwne było, że do zagrody nie prowadziła żadna droga, chociażby gruntowa, zarośnięta. Zanim zanurzyłam się w nieznanym lesie, obeszłam jeszcze wszystko dookoła. Dopiero wtedy za stodołą, dostrzegłam dość szeroką ścieżkę. Samochód by nie przejechał, ale dwóch rowerzystów obok siebie może już tak. Postanowiłam olać wyliczankę i pójść tą dróżką. Gdzieś mnie w końcu zaprowadzi. Zanim jednak zdążyłam to zrobić, wyraźnie usłyszałam tętent końskich kopyt.
– No, w końcu! – krzyknęłam uradowana. Trzeba przyznać, że przez całe życie samotność nie doskwierała mi tak bardzo, jak w przeciągu ostatniej godziny.
Oparłam się o sterczący z ziemi, nadłamany pal, przybierając wdzięczny wyraz twarzy. Oczywiście wolałbym warkot samochodu, ale dobry i koń. Od biedy umiałam jeździć, więc może podrzucą mnie gdzieś w jakieś cywilizowane okolice? Niechby do najbliższego spożywczaka, albo kościoła. Tych pierwszych i tych drugich, akurat ci u nas pod dostatkiem.
Z lasu na polanę, na której stały chaty i stodoła, wypadło kilku konnych. Zatrzymali się, po czym zaczęli zachłannie na mnie gapić. Ja na nich również. Konie jak konie, ale jeźdźcy stylizowani byli na wczesne średniowiecze, a poza tym kilku z nich dobyło broni. Miecze, topory i łuki skierowano niewątpliwie w moją stronę.  A ja zamarłam osłupiała, wybałuszając oczy.
– Przepraszam że przerywam zabawę w rycerzy i wieśniaków – odezwałam się w końcu, bo coś należało powiedzieć. – Ale zgubiłam w nocy drogę i…
– Wysłanniczko diabła! – Rosły młodzian na równie dorodnym koniu potrząsnął złocistą czupryną, groźnie marszcząc czoło. – Zwyciężymy cię szatanie, władco piekła!
– Mam na imię Lena. I przestańcie się wygłupiać – zdenerwowałam się. Co za nawiedzony palant! Ja mu dam władcę piekła! Jak przyłożę w ten zakuty łeb, to ujrzy gwiazdy w biały dzień.
– Czarownica! – krzyknął któryś z tyłu. – Zabić ją!
Nie powiem, wiarygodni byli, ale jakoś te ich wygłupy nie przypadły mi do gustu.
– Zobaczymy kto kogo – mruknęłam, na wszelki wypadek rozglądając się za możliwą bronią. Od ponad dziesięciu lat trenowałam karva maga, który z założenia był systemem walki opracowanym dla sił obronnych Izraela. Stanowił on niezwykle udaną hybrydę boksu tajskiego, judo, brazylijskiego jiu-jitsu, aikido i zapasów. Baba byłam agresywna i zawzięta, więc dosyć szybko doszłam do brązowego pasa. Poza tym od przedszkola uczęszczałam na karate, tatuś z uporem maniaka prowadzał mnie na strzelnicę, a brat przekonał do skoków spadochronowych. Słowem, rzeczy ekstremalne stanowiły sens mej egzystencji. Przynajmniej do momentu, gdy umówiłam się na randkę z wymarzonym mężczyzną i w jego obronie obiłam mordy kilku typom spod ciemnej gwiazdy. Ukochany się spłoszył, zrywając kontakt, a ja popadłam w przygnębienie. Ta cała emancypacja to mi nosem wyszła.
– Nie, lepiej ją pojmać. – Na czoło jeźdźców wysunął się blady mężczyzna o anemicznym wyglądzie i minie zbitego psa. – Może coś wie o zaginionej królowej. Skujemy ją i doprowadzimy przed oblicze władcy. On zadecyduje.
– Ja bym tę parchatą czarownicę ukatrupił na miejscu – mruknął złotowłosy młodzian, który przed chwilą bredził to o szatanie i piekle. Mierzył mnie przy tym wysoce nieprzyjaznym spojrzeniem. Odwdzięczyłam mu się, wytykając język i prostując środkowy palec prawej ręki w powszechnie znanym geście. Buc jeden! Parchata czarownica? Parchata?!
– Skuwać mnie nie musicie, pójdę sama – oświadczyłam z godnością. Aż się wzdrygnęli ze strachem. Pewnie lepszego efektu nie osiągnęłabym ziejąc ogniem z pyska i lewitując nad koronami drzew. A swoją drogą, za aktorstwo to bym im przyznała Oscara. – Potrzebuję konia i pomocy, aby go dosiąść. Akurat w te klocki nie jestem najlepsza – wyjaśniłam szeroko się uśmiechając.
– Lancelocie! – Anemik skinął dłonią na blond gburka. – Czy podejmiesz się tego niebezpiecznego zadania?
– Oczywiście! – Blond gburek od razu poweselał, ale ja nie byłam zachwycona.
– Nie pojadę sama? – spytałam z pretensją.
– Nie mamy zapasowego rumaka. Sir Lancelot będzie cię pilnował, abyś nie uciekła i dotarła przed oblicze króla.
– Sir Lancelot? – Z powątpiewaniem patrzyłam na chłopaka, który podjechał bliżej i właśnie szykował coś w rodzaju grubego, solidnie wyglądającego sznura. – A ty to kto? Może do kompletu sir Galahad?
– Sir Girflet! Ona cię obraża! Może jednak…
– Nie! – Jedno stanowcze słowo ukróciło zapędy gburka. – Ma stanąć przed królem.
Ten, który szumnie tytułował się sir Lancelotem, zeskoczył z konia, po czym ostrożnie się do mnie zbliżył. Robił przy tym groźne miny, wymachiwał mieczem i w ogóle wyglądał przezabawnie. Poza tym pomyślałam z melancholią, że śliczny z niego chłopak, postawny, kolorystycznie wyrazisty, a buźkę miał taką, jakby mu ją rzeźbił sam Michał Anioł.
– Mam się dać związać? – spytałam domyślnie. Potem wzruszyłam ramionami. Nie będę temu gronu nawiedzonych szaleńców psuć zabawy. – To dawaj, wiąż! – Wyciągnęłam przed siebie złączone dłonie, co skrzętnie wykorzystał. Kilka minut później siedziałam na koniu, opleciona tym grubym powrozem jak świąteczna paczka, z kwaśną miną zastanawiając się, dlaczego nie trafiłam na kogoś normalnego. Co za pech! W końcu ruszyliśmy, na razie stępem, bo gęsty las nieco utrudniał rozwinięcie większej prędkości. Zaciekawiona wykręciłam głowę i spojrzałam przez ramię na siedzącego za mną gburka. Gapił się na moje prawie całkiem gołe nogi, bo sukienka podwinęła się, odsłaniając zbyt wiele. Gapił się i gapił, wybałuszając oczy i groźnie marszcząc brwi, a ja byłam coraz bardziej rozbawiona. W dodatku poczułam jak jego ramię ściska mnie w pasie coraz bardziej kurczowo. Byłabym ostatnią kretynką, gdybym nie zorientowała się, co mu krąży po głowie. I złośliwie pomyślałam, że teraz się odwdzięczę za tę parchatą czarownicę. Dużej swobody ruchów nie miałam, ale zaczęłam odrobinę się wiercić, kręcąc tyłeczkiem i ocierając się o jego krocze i uda. Zauważyłam, że z taką siłą zacisnął palce na uździe, aż pobielały kłykcie. W pewnym momencie ze świstem wciągnął powietrze, a w końcu nie wytrzymał i jedna z jego dłoni wylądowała na moim udzie.

14 komentarzy:

  1. haha, ubaw po pachy Babeczko :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fantastyczne! (nomen omen :D) Kiedy kolejna część?

    OdpowiedzUsuń
  3. Może cofnęła się w czasie? :-D
    CHCEMY WIĘCEJ!

    OdpowiedzUsuń
  4. Czyżby przeniosła się w czast króla Artura? :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja też chcę taki wieczór panieński

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I teleportować się do średniowiecza? :D

      Usuń
  6. Babeczko, uwielbiam Twoje opowiadania. Jestem wierną, cichą wielbicielką Twej twórczości. Twoje historie w większości kończą się happy endem, mam nadzieję, że i moja tak się skończy, a raczej zacznie jako kolejny piękny etap życia.
    Mój Ukochany, młody, zdrowy, cudowny facet, nagle bez przyczyny po prostu stracił wzrok, przytomność, zdrowie. Udar mózgu. Ciężki. A ja cały czas liczę, że się obudzę, bo to nie może być prawda... Bo jak ja będę żyć, jeżeli coś pójdzie źle. Łączy nas dekada życia razem... Nawet nie mam z kim porozmawiać, stąd jęczę tutaj... Badajcie się, proszę. Bądźcie Ludziki czujni.
    Dziękuję Ci Babeczko za piękne happy endy, mam nadzieję, że będę je tutaj razem z moim Ukochanym dalej czytać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem, bo miałam w rodzinie taki przypadek, ale z guzem mózgu. Też zdrowy, młody mężczyzna, jeszcze przed trzydziestką... Dziś pewnie piastowałby wnuki :( To czasem straszne. Ja dziś byłam u lekarza z nagłym bólem w klatce piersiowej... Niby też wiek nie ten, ale tak źle nie czułam się nigdy w życiu, nie wyłączając obu porodów.

      To opowiadanie na wesoło, więc na pewno będzie happy end, chociaż pewnie mocno zwariowany :-D

      Odnośnie choroby chciałabym ci udzielić pewnej rady, ale wolałabym zrobić to w prywatnej korespondencji, więc jeśli chcesz i możesz to pisz na adres mailowy. To bardzo delikatna sprawa i nie chcę tego robić na forum. Być może się nie przyda, może też i zirytuje, ale nie mogę o tym nie wspomnieć.

      Babeczka

      PS. Trzymaj się, bo wiara w cuda to czasami podstawa! I wcale nie mam na myśli tylko tych, związanych z kościołem :)

      Usuń
  7. Mniam jeszcze;)

    OdpowiedzUsuń
  8. No właśnie, po co komu taka pyskata :p

    OdpowiedzUsuń
  9. Kocham tytuł :D
    Z serii moich ulubionych :D

    OdpowiedzUsuń
  10. Krav Maga a nie Karva Maaga ;)
    lizcze na ciekawą historyjke^^

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.