poniedziałek, 12 czerwca 2017

Ja, Baba! (VI)

            Ja, Baba! (VI)
Lena
Fakt, wino było niezłe. Pamiętając o mojej słabej głowie, smakowałam je malutkimi łyczkami, z nietajoną ciekawością rozglądając się dookoła. Chociaż po prawdzie, nie bardzo było za czym się rozglądać. W niewielkim pomieszczeniu, z dwoma otworami imitującymi okna i paleniskiem na środku, które otaczały stoły i ławy, panował zaduch i półmrok. Obok mnie siedział sir Gwain, który również różami nie pachniał, ale za to miał znakomite poczucie humoru. Jego opowiastki oraz cięte i celne riposty na temat mieszkańców zamku, rozśmieszały mnie do łez. Nie oszczędzał nawet samego króla i jego owianej złą sławą matki.
– Jeszcze wina? – spytał w pewnym momencie uprzejmie.
– Lepiej nie – zerknęłam na dno trzymanego naczynia. – Już i tak dziwnie lekko się czuję. Znaczy się faza wstępna za mną.
Zaczął się śmiać i dolał mi trunku. Wypiłam połowę, po czym zażądałam stanowczo powrotu do zamku i przydzielonej mi komnaty. Nie zaprotestował, ale pomógł mi się wydostać na zewnątrz. Dopiero tam nogi odmówiły mi posłuszeństwa.
– Podtrzymam cię – zaofiarował się uprzejmie z dziwnym błyskiem w oczach. – Chcesz wracać od razu czy zatrzymamy się w lesie, abyś mogła dojść do siebie?
– Obłudnik – wymamrotałam. – Przyznaj się – pogroziłam mu palcem. – Tylko jedno ci w głowie!
– Ale za to na kilka ciekawych sposób – zachichotał.
– Średniowiecze to epoka cnotliwych rycerzy – upomniałam go. – I równie cnotliwych, wstydliwych niewiast.
– Przepraszam, ale ty na taką nie wyglądasz.
– No wiesz?! – zaperzyłam się, lecz pozwoliłam, aby objął mnie w pasie i podtrzymał ramieniem. – Niby po czym tak sądzisz?
– Po oczach. Widać w nich dziwny głód, głód wrażeń. Apetyt na życie w bardzo szerokim znaczeniu tego słowa. Poza tym cnotliwe niewiasty nie chadzają w męskim stroju.
– Spodnie są wygodniejsze.
– Pewnie tak. Nie wiem, nie noszę sukienek.
Zgrabnie i bez najmniejszego problemu posadził mnie na koniu, sam zajmując miejsce za moim plecami.
– Niewygodnie będzie – zaprotestowałam.
– Nie jesteś w stanie utrzymać się w siodle – oświadczył zwięźle. – Spokojnie, nie zamierzam wykorzystać sytuacji.

Wlekliśmy się wręcz ślimaczym tempem. Na początku starałam się siedzieć sztywno i nie kiwać się na boki. Po niecałym kwadransie zrezygnowałam i z westchnieniem ulgi oparłam głowę o szeroką pierś mego towarzysza. Zamknęłam też oczy, ale to chyba nie był najlepszy pomysł, bo od razu mnie zemdliło.
– Rany! Ależ to wino było mocne!
– Zatrzymać się?
– Tak, proszę.
Byłam pewna, że pozieleniałam na twarzy. Gwain troskliwie zdjął mnie z siodła, potem przyłożył do ust niewielką manierkę.
– Pij! – rozkazał. – To wywar z mięty. Powinien pomóc.
– Przewidziałeś to? – spytałam słabo, choć z oburzeniem.
– Ależ skąd! Jest też doskonały przy zwalczaniu różnego rodzaju robactwa.
Wypiłam kilka łyków. Pomógł mi usiąść pod drzewem, a sam kucnął naprzeciwko, wpatrując się we mnie z niepokojem.
– Przepraszam, nie sądziłem, że te dwa kielichy ci zaszkodzą.
– Ja też. Myślałam, że padnę dopiero po trzecim – zażartowałam. – Czy wasze damy wykazują większą tolerancję?
– Zależy które.
– Na przykład królowa?
– Ginewra? Prawie w ogóle nie pije. Za to Morgana dałaby radę potrójnej porcji wina, które wypiłaś.
– Hm – nie odpowiedziałam, bo wsłuchiwałam się w swoje wnętrze. Dosłownie. W żołądku głośno mi zabulgotała, dyskretnie beknęłam, po czym położyłam dłoń na brzuchu, zataczając nią niewielkie kółka. – To coś miętowe chyba pomaga, bo czuje się nieco lepiej.
– Daj, pomasuję – zaproponował, zerkając na mnie chytrze.
– Ta, pewnie. Rączki przy sobie mości rycerzu.
O dziwo, grzecznie posłuchał. Po chwili wsadził mnie na konia i ruszyliśmy w drogę. Nadal mnie mdliło, a w głowie wirowało jak cholera, ale już ze znacznie mniejszą siłą niż poprzednio. Powiedzmy, że dotrwałam do zamkowego dziedzińca, po czym spadłam z konia niczym worek kartofli.
– Pani, nic ci nie jest? – Gwain błyskawicznie znalazł się obok mnie, ale nie zdążyłam nawet odpowiedzieć, gdy został stanowczo odepchnięty.
– Coś ty jej zrobił? – syknął Lancelot, który nie wiadomo kiedy się pojawił.
– Nic.
– Nic – potwierdziłam słabym głosem, podczas gdy gburek chwycił mnie na ręce i podniósł. – Za dużo wypiłam.
– Wypiłaś?
– Wina – wtuliłam twarz w jego pierś i jakoś tak mi się zrobiło dziwnie błogo. Trzeba przyznać, że wyjątkowo ładnie pachniał. Jakimiś ziołami chyba. Chociaż ramiona miałam dziwnie słabe, oplotłam jego szyję z cichym westchnieniem. – Chcę się położyć i przespać.
Głosu Gwaina już nie słyszałam. Otworzyłam jedno oko i stwierdziłam, że jestem niesiona zamkowymi korytarzami. Potem zaskrzypiały drzwi i znaleźliśmy się w półmroku.
– Co to? – wymamrotałam. – Lochy?
– Chciałbym – prychnął ze złością. – Od samego początku uważam, że tam powinnaś się znaleźć.
– Ale dlaczego? – spytałam dziwnie bezradnie, tym razem spoglądając prosto w rozzłoszczone, błękitne oczy. – Przecież nic nie zrobiłam…
Nie odpowiedział, lecz jego wzrok dziwnie złagodniał. Położył mnie na łóżku, ściągnął buty, przyglądając się im mocno podejrzliwie, po czym stanął obok, patrząc w dół. Za to ja leżałam na wznak, zastanawiając się, dlaczego u licha ten świat wokół mnie tak wiruje?
– Kręci się i kręci – zaczęłam słabym głosem. – I kręci…
– Zlecę, abyś do posiłków dostawała tylko wodę.
– Kawy mi brakuje. I soku, soku świeżo wyciśniętego z pomarańczy – rozmarzyłam się.
– Czego?
Przekręciłam się na bok, zerkając figlarnie w górę, na jego zachmurzoną twarz.
– Naprawdę nie chce ci stanąć? – spytałam z nieukrywaną ciekawością. Gdyby nie stan upojenia alkoholowego, pewnie nigdy w życiu nie przeszłyby mi takie słowa przez usta. Lancelot zgrzytnął zębami z wściekłości i nie odpowiadając, odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Zostałam sama. Zamknęłam oczy i całe szczęście szybko zasnęłam.
Pobudka nie należała do najprzyjemniejszych. Na zewnątrz było już ciemno. Zdrętwiałam, chciało mi się pić, a na dodatek na języku czułam dziwny nalot. Chuchnęłam, lecz nieświeży oddech był najmniejszym z moich problemów. Mamrocząc pod nosem różne inwektywy, załatwiłam najpilniejszą potrzebę korzystając z naczynia, które było do tego przeznaczone.
– Ale prymityw! – warczałam, miotając się po ciemnym pokoju. Całe szczęście, że do środka zaglądał ciekawski księżyc, inaczej chyba wszystko musiałabym robić po omacku. Przebrać się nie było w co, nie miałam też się jak umyć. Całe szczęście, że na stole stał dzban pełen wody i dwa kubki. Ucieszyłam się niezmiernie, po czym wypiłam prawie wszystko. Tak mnie suszyło. Później usiadłam na łóżku i zamyśliłam się.
I co teraz? Głodna jestem. Spocona. Taka jakaś wymięta i nie w najlepszym humorze. Jasna cholera! Mam kurwa krążyć niczym ślepy kret po zamkowych korytarzach? Jeszcze potknę się, albo zlecę i skręcę sobie kark. Spojrzałam w kierunku ogromnego kufra, który stał w kącie komnaty. Coś tam leżało białego… Wstałam i podeszłam bliżej. Suknia to nie była, chyba raczej jakaś koszula nocna. W pospiechu zrzuciłam z siebie przepocone ciuchy, łącznie z bielizną i ubrałam ten wór pokutny. Wolałam nie myśleć o tym, że wyglądam jak własna prababka. Potem zbliżyłam się do drzwi, uchylając je.
Ciemności panujące na korytarzu, rozświetlały nieliczne łuczywa umieszczone w żelaznych uchwytach na ścianie. Ucieszyłam się, bo to jednak spore ułatwienie. Zamknęłam za sobą drzwi i skręciłam w prawo. Miałam nadzieję, że gdzieś dotrę, chociaż co tu dużo mówić, najlepsza byłaby kuchnia z smakowitym pieczystym na ruszcie. Oblizałam się łakomie, po czym bezszelestnie zeszłam po schodach.
Wszędzie było pusto, ani żywej duszy. Musiało być już pewnie grubo po północy. W sali gdzie stał tron, w kominku płonął słaby ogień. Pomyślałam, że może to takie całodobowe ogrzewanie, gdy z fotela stojącego niedaleko, ktoś się podniósł.
– Witaj pani.
Ten lekko drwiący głos. Ciemne oczy o niezgłębionym spojrzeniu, w których migotały szydercze iskierki. Chłód malujący się na twarzy mimo uśmiechu na ustach.
– Tak sobie zwiedzam – zaczęłam niepewnie, rozglądając się za drogą ucieczki. Mordred stanowczo był ostatnią osobą, jaką chciałabym spotkać w opustoszałym zamku, po północy, a na dodatek będąc prawie nagą. – Szukam kuchni. Głodna jestem – wyjaśniłam, bo jego brwi powędrowały w górę, w geście zdumienia.
– Głodna? Chyba mogę temu zaradzić, chociaż posiłek nie będzie zbyt wykwintny. Proszę – wskazał na stół, gdzie stała misa z zimnym mięsem, druga z chlebem i trzecia z owocami. – Częstuj się. Jeśli chcesz, to każę obudzić kucharza i przygotuje coś innego.
– Nie, nie – zapewniłam go w pośpiechu, rzucając się na jedzenie niczym wygłodniała hiena. – To wystarczy.
Trzeba przyznać, że rzadko kiedy jadłam tak dobre pieczyste. Chleb był nieco czerstwy, a owoce zostawiłam sobie na deser. Na koniec oblizałam z lubością czubki palców i wypiłam dwa kubki naparu ziołowego. Mordred siedział nieopodal, nie odzywając się i nie spuszczając ze mnie uważnego wzroku.
– Pycha – oznajmiłam. – Teraz mogę iść spać.
– Spać? – zakpił. – Miałem nadzieję, że dotrzymasz mi towarzystwa?
– To rozkaz?
– Prośba.
Prośba? Akurat! Tacy jak on rzadko kiedy o cokolwiek prosili.
– No dobrze, ale tylko chwilkę – zastrzegłam, skromnie spuszczając wzrok. Jednocześnie szacowałam swoje szanse na ucieczkę. Chyba nie będzie mnie gonił?
– Tak, chwilę – odparł drwiąco. – Wstań i podejdź tu do mnie. Nie skrywaj się w cieniu.
– W jakim cieniu? - Ale wolałam posłuchać. Lepiej za bardzo go nie drażnić. Usiadłam na ławie, która stała nieopodal jego krzesła, odważnie odwzajemniając taksujące spojrzenie. Dzielił nas teraz niecały metr, a migotliwy blask pełzających płomieni, odbijał się w ciemnych źrenicach Mordreda. Niespokojnie się poruszyłam, bo po raz pierwszy czułam się tak nieswojo w towarzystwie mężczyzny. Co to u licha miało znaczyć?
– Wstań – polecił cichym głosem. Wlepiłam w jego zaskoczony wzrok, chcąc powiedzieć, że w może sobie wsadzić wiadomo gdzie swoje polecenia, ale głos uwiązł mi w gardle, a serce zatrzepotało. I wstałam.
– Podejdź bliżej – kontynuował, mrużąc oczy. Gdy tego nie zrobiłam, uniósł ramię i zaciskając palce na przegubie mej dłoni, sam przyciągnął mnie ku sobie. – Jesteś piękna – objął mnie w pasie i ścisnął.
– Boli – zaprotestowałam, a wtedy w jego oczach pojawił się dziwny błysk, a usta wykrzywiły się szyderczo.
– To też? – Tak szybko, że nie zdążyłam nawet zaprotestować, pocałował mnie. Usta miał suche, gorące i zaborcze. Wygłodniałe. Język gibki i zwinny. Uścisk ramion niemal stalowy. Nie byłam jednak bezbronną kobietką, skazaną na jego widzimisię. I dlatego kilka sekund później leżał na podłodze, dotykając ze zdumieniem rozciętej wargi, a ja stałam nad nim triumfująca, dzierżąc w dłoniach dzban po winie.
– Nie ze mną te numery – powiedziałam cicho i dobitnie. – Spróbuj tego jeszcze raz, to będziesz zbierał z podłogi własne zęby! – zagroziłam, widząc jak drwiąco się uśmiecha. Potem, jakby nie słyszał mych ostrzeżeń, wsadził rękę pod obszerny, powiewający materiał koszuli, po czym zaczął pieścić moją łydkę. Jednocześnie delikatnie, jak i stanowczo, subtelnie, ale i namiętnie. Zamarłam w bezruchu, patrząc na niego z góry.
– Co ty?... – I jęknęłam głośno, bo jego dłoń wślizgnęła się pomiędzy uda, wędrując dalej, w górę. Ależ to było przyjemne! Podniecające! Jak on to u licha robił, że zamiast i przywalić mu w zęby i zetrzeć z ust ten drwiący uśmieszek, ja stałam jak ten słup soli, w duchu błagając o więcej? No jak? Siedział u mych stóp, z głową uniesioną w górę, hipnotyzując mnie wzrokiem, a do pierwszej ręki dołączyła druga i teraz obie uparcie zmierzały do celu. Na palenisku coś zasyczało i nagle półmrok zamienił się w ciemność. Jedynie kilka kawałków jarzyło się jeszcze czerwienią, rzucając znikomy blask. A mrok spotęgował wszystkie doznania, jakbym nagle dzięki ciemności zwielokrotniła swą czułość na miłosne pieszczoty.
– Przestań! – niemrawo spróbowałam wyrwać się spod tego niebezpiecznego wpływu. – Cholera! Muszę się obudzić, muszę się obudzić – powtarzałam te słowa jak mantrę. I wtedy właśnie Mordred przerwał. Zaczął się cicho śmiać, a ja oprzytomniałam do reszty. – Puszczaj! – wrzasnęłam, ale tym razem ze złością, dając kilka kroków w tył. – Co się tak rechoczesz?

– Bo nie śpisz moja piękna – wyjaśnił, wstając. W mroku jego barczysta sylwetka sprawiała niesamowite wrażenie. – Żyjesz, jesteś przytomna. Znalazłaś się tylko w innym miejscu i w innym czasie. Jak? Nie pytaj. To wie tylko moja matka…

7 komentarzy:

  1. Więcej, więcej! Bo przerywać w takim momencie?!

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudowne ;) akcja powoli się rozwija :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czy tylko mi się wydaje, że kobiety nie mają aż takich trudności z powstrzymaniem swojej huci? W jednej chwili ta kobieta prawie go pobiła, w drugiej zaś niemal ochoczo rozkłada nogi.
    Chciałabym podkreślić, że nie jesteśmy zwierzętami, a opowiadanie uwłacza kobiecej naturze.
    Siląc się na wyrazy szacunku,
    W.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, jesteśmy zwierzętami. Różnica polega na tym, że potrafimy panować lepiej lub gorzej nad swymi instynktami ;-) Co się dzieje, gdy przestajemy, widać po niektórych nagłówkach w gazetach.
      Takie moje luźne przemyślenia.

      A co do bohaterki, wy tego nie wiecie, ja już tak, że są powody jej... hm, spolegliwości ;-)

      Usuń
    2. Może nie wiemy, jakie są przyczyny jej zachowania, ale po tym, co przeczytałam, nie zapowiada się, by ona sama wiedziała, jakie są tego powody.
      Homo sapiens to jednak jak na razie istota górująca nad innymi stworzeniami i drażni mnie, że główna bohaterka zachowuje się, jakby miała ruję.

      Usuń
  4. Anonimowy - Skoro bohatera uważała, że to jej się śni lub majaczy, to przecież w snach i podświadomości nie ograniczasz się moralnie. Wręcz przeciwnie, spełniasz swoje zachcianki.
    Ba! Seksualne marzenia pozwalają na realizowanie scenariuszy, które na żywo wydają się (i często są) obrzydliwe - chociażby najpospolitsze kobiece marzenie o gwałcie przez nieznajomego. Znasz kobietę, która w rzeczywistości chciałaby zostać zgwałcona? A w marzeniach to chętnie i to czasem przez więcej niż jednego sprawcę.

    Ola

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.