Lena
Fakt, wino było niezłe.
Pamiętając o mojej słabej głowie, smakowałam je malutkimi łyczkami, z nietajoną
ciekawością rozglądając się dookoła. Chociaż po prawdzie, nie bardzo było za
czym się rozglądać. W niewielkim pomieszczeniu, z dwoma otworami imitującymi
okna i paleniskiem na środku, które otaczały stoły i ławy, panował zaduch i
półmrok. Obok mnie siedział sir Gwain, który również różami nie pachniał, ale
za to miał znakomite poczucie humoru. Jego opowiastki oraz cięte i celne
riposty na temat mieszkańców zamku, rozśmieszały mnie do łez. Nie oszczędzał
nawet samego króla i jego owianej złą sławą matki.
– Jeszcze wina? –
spytał w pewnym momencie uprzejmie.
– Lepiej nie –
zerknęłam na dno trzymanego naczynia. – Już i tak dziwnie lekko się czuję.
Znaczy się faza wstępna za mną.
Zaczął się śmiać i
dolał mi trunku. Wypiłam połowę, po czym zażądałam stanowczo powrotu do zamku i
przydzielonej mi komnaty. Nie zaprotestował, ale pomógł mi się wydostać na
zewnątrz. Dopiero tam nogi odmówiły mi posłuszeństwa.
– Podtrzymam cię –
zaofiarował się uprzejmie z dziwnym błyskiem w oczach. – Chcesz wracać od razu
czy zatrzymamy się w lesie, abyś mogła dojść do siebie?
– Obłudnik –
wymamrotałam. – Przyznaj się – pogroziłam mu palcem. – Tylko jedno ci w głowie!
– Ale za to na
kilka ciekawych sposób – zachichotał.
– Średniowiecze to
epoka cnotliwych rycerzy – upomniałam go. – I równie cnotliwych, wstydliwych
niewiast.
– Przepraszam, ale
ty na taką nie wyglądasz.
– No wiesz?! –
zaperzyłam się, lecz pozwoliłam, aby objął mnie w pasie i podtrzymał ramieniem.
– Niby po czym tak sądzisz?
– Po oczach. Widać
w nich dziwny głód, głód wrażeń. Apetyt na życie w bardzo szerokim znaczeniu
tego słowa. Poza tym cnotliwe niewiasty nie chadzają w męskim stroju.
– Spodnie są
wygodniejsze.
– Pewnie tak. Nie
wiem, nie noszę sukienek.
Zgrabnie i bez
najmniejszego problemu posadził mnie na koniu, sam zajmując miejsce za moim
plecami.
– Niewygodnie
będzie – zaprotestowałam.
– Nie jesteś w
stanie utrzymać się w siodle – oświadczył zwięźle. – Spokojnie, nie zamierzam
wykorzystać sytuacji.
Wlekliśmy się wręcz
ślimaczym tempem. Na początku starałam się siedzieć sztywno i nie kiwać się na
boki. Po niecałym kwadransie zrezygnowałam i z westchnieniem ulgi oparłam głowę
o szeroką pierś mego towarzysza. Zamknęłam też oczy, ale to chyba nie był
najlepszy pomysł, bo od razu mnie zemdliło.
– Rany! Ależ to
wino było mocne!
– Zatrzymać się?
– Tak, proszę.
Byłam pewna, że
pozieleniałam na twarzy. Gwain troskliwie zdjął mnie z siodła, potem przyłożył
do ust niewielką manierkę.
– Pij! – rozkazał.
– To wywar z mięty. Powinien pomóc.
– Przewidziałeś
to? – spytałam słabo, choć z oburzeniem.
– Ależ skąd! Jest
też doskonały przy zwalczaniu różnego rodzaju robactwa.
Wypiłam kilka łyków.
Pomógł mi usiąść pod drzewem, a sam kucnął naprzeciwko, wpatrując się we mnie z
niepokojem.
– Przepraszam, nie
sądziłem, że te dwa kielichy ci zaszkodzą.
– Ja też.
Myślałam, że padnę dopiero po trzecim – zażartowałam. – Czy wasze damy wykazują
większą tolerancję?
– Zależy które.
– Na przykład
królowa?
– Ginewra? Prawie
w ogóle nie pije. Za to Morgana dałaby radę potrójnej porcji wina, które
wypiłaś.
– Hm – nie
odpowiedziałam, bo wsłuchiwałam się w swoje wnętrze. Dosłownie. W żołądku głośno
mi zabulgotała, dyskretnie beknęłam, po czym położyłam dłoń na brzuchu,
zataczając nią niewielkie kółka. – To coś miętowe chyba pomaga, bo czuje się
nieco lepiej.
– Daj, pomasuję –
zaproponował, zerkając na mnie chytrze.
– Ta, pewnie.
Rączki przy sobie mości rycerzu.
O dziwo, grzecznie
posłuchał. Po chwili wsadził mnie na konia i ruszyliśmy w drogę. Nadal mnie
mdliło, a w głowie wirowało jak cholera, ale już ze znacznie mniejszą siłą niż
poprzednio. Powiedzmy, że dotrwałam do zamkowego dziedzińca, po czym spadłam z
konia niczym worek kartofli.
– Pani, nic ci nie
jest? – Gwain błyskawicznie znalazł się obok mnie, ale nie zdążyłam nawet
odpowiedzieć, gdy został stanowczo odepchnięty.
– Coś ty jej
zrobił? – syknął Lancelot, który nie wiadomo kiedy się pojawił.
– Nic.
– Nic –
potwierdziłam słabym głosem, podczas gdy gburek chwycił mnie na ręce i
podniósł. – Za dużo wypiłam.
– Wypiłaś?
– Wina – wtuliłam
twarz w jego pierś i jakoś tak mi się zrobiło dziwnie błogo. Trzeba przyznać,
że wyjątkowo ładnie pachniał. Jakimiś ziołami chyba. Chociaż ramiona miałam
dziwnie słabe, oplotłam jego szyję z cichym westchnieniem. – Chcę się położyć i
przespać.
Głosu Gwaina już nie
słyszałam. Otworzyłam jedno oko i stwierdziłam, że jestem niesiona zamkowymi
korytarzami. Potem zaskrzypiały drzwi i znaleźliśmy się w półmroku.
– Co to? –
wymamrotałam. – Lochy?
– Chciałbym –
prychnął ze złością. – Od samego początku uważam, że tam powinnaś się znaleźć.
– Ale dlaczego? –
spytałam dziwnie bezradnie, tym razem spoglądając prosto w rozzłoszczone,
błękitne oczy. – Przecież nic nie zrobiłam…
Nie odpowiedział, lecz
jego wzrok dziwnie złagodniał. Położył mnie na łóżku, ściągnął buty,
przyglądając się im mocno podejrzliwie, po czym stanął obok, patrząc w dół. Za
to ja leżałam na wznak, zastanawiając się, dlaczego u licha ten świat wokół
mnie tak wiruje?
– Kręci się i
kręci – zaczęłam słabym głosem. – I kręci…
– Zlecę, abyś do
posiłków dostawała tylko wodę.
– Kawy mi brakuje. I
soku, soku świeżo wyciśniętego z pomarańczy – rozmarzyłam się.
– Czego?
Przekręciłam się na
bok, zerkając figlarnie w górę, na jego zachmurzoną twarz.
– Naprawdę nie
chce ci stanąć? – spytałam z nieukrywaną ciekawością. Gdyby nie stan upojenia
alkoholowego, pewnie nigdy w życiu nie przeszłyby mi takie słowa przez usta.
Lancelot zgrzytnął zębami z wściekłości i nie odpowiadając, odwrócił się na
pięcie i wyszedł.
Zostałam sama. Zamknęłam
oczy i całe szczęście szybko zasnęłam.
Pobudka nie należała do
najprzyjemniejszych. Na zewnątrz było już ciemno. Zdrętwiałam, chciało mi się
pić, a na dodatek na języku czułam dziwny nalot. Chuchnęłam, lecz nieświeży
oddech był najmniejszym z moich problemów. Mamrocząc pod nosem różne inwektywy,
załatwiłam najpilniejszą potrzebę korzystając z naczynia, które było do tego
przeznaczone.
– Ale prymityw! –
warczałam, miotając się po ciemnym pokoju. Całe szczęście, że do środka
zaglądał ciekawski księżyc, inaczej chyba wszystko musiałabym robić po omacku.
Przebrać się nie było w co, nie miałam też się jak umyć. Całe szczęście, że na
stole stał dzban pełen wody i dwa kubki. Ucieszyłam się niezmiernie, po czym
wypiłam prawie wszystko. Tak mnie suszyło. Później usiadłam na łóżku i
zamyśliłam się.
I co teraz? Głodna
jestem. Spocona. Taka jakaś wymięta i nie w najlepszym humorze. Jasna cholera!
Mam kurwa krążyć niczym ślepy kret po zamkowych korytarzach? Jeszcze potknę się,
albo zlecę i skręcę sobie kark. Spojrzałam w kierunku ogromnego kufra, który
stał w kącie komnaty. Coś tam leżało białego… Wstałam i podeszłam bliżej. Suknia
to nie była, chyba raczej jakaś koszula nocna. W pospiechu zrzuciłam z siebie
przepocone ciuchy, łącznie z bielizną i ubrałam ten wór pokutny. Wolałam nie
myśleć o tym, że wyglądam jak własna prababka. Potem zbliżyłam się do drzwi,
uchylając je.
Ciemności panujące na
korytarzu, rozświetlały nieliczne łuczywa umieszczone w żelaznych uchwytach na
ścianie. Ucieszyłam się, bo to jednak spore ułatwienie. Zamknęłam za sobą drzwi
i skręciłam w prawo. Miałam nadzieję, że gdzieś dotrę, chociaż co tu dużo
mówić, najlepsza byłaby kuchnia z smakowitym pieczystym na ruszcie. Oblizałam
się łakomie, po czym bezszelestnie zeszłam po schodach.
Wszędzie było pusto,
ani żywej duszy. Musiało być już pewnie grubo po północy. W sali gdzie stał
tron, w kominku płonął słaby ogień. Pomyślałam, że może to takie całodobowe
ogrzewanie, gdy z fotela stojącego niedaleko, ktoś się podniósł.
– Witaj pani.
Ten lekko drwiący głos.
Ciemne oczy o niezgłębionym spojrzeniu, w których migotały szydercze iskierki.
Chłód malujący się na twarzy mimo uśmiechu na ustach.
– Tak sobie
zwiedzam – zaczęłam niepewnie, rozglądając się za drogą ucieczki. Mordred
stanowczo był ostatnią osobą, jaką chciałabym spotkać w opustoszałym zamku, po
północy, a na dodatek będąc prawie nagą. – Szukam kuchni. Głodna jestem –
wyjaśniłam, bo jego brwi powędrowały w górę, w geście zdumienia.
– Głodna? Chyba
mogę temu zaradzić, chociaż posiłek nie będzie zbyt wykwintny. Proszę – wskazał
na stół, gdzie stała misa z zimnym mięsem, druga z chlebem i trzecia z owocami.
– Częstuj się. Jeśli chcesz, to każę obudzić kucharza i przygotuje coś innego.
– Nie, nie –
zapewniłam go w pośpiechu, rzucając się na jedzenie niczym wygłodniała hiena. –
To wystarczy.
Trzeba przyznać, że
rzadko kiedy jadłam tak dobre pieczyste. Chleb był nieco czerstwy, a owoce
zostawiłam sobie na deser. Na koniec oblizałam z lubością czubki palców i
wypiłam dwa kubki naparu ziołowego. Mordred siedział nieopodal, nie odzywając
się i nie spuszczając ze mnie uważnego wzroku.
– Pycha –
oznajmiłam. – Teraz mogę iść spać.
– Spać? – zakpił.
– Miałem nadzieję, że dotrzymasz mi towarzystwa?
– To rozkaz?
– Prośba.
Prośba? Akurat! Tacy
jak on rzadko kiedy o cokolwiek prosili.
– No dobrze, ale
tylko chwilkę – zastrzegłam, skromnie spuszczając wzrok. Jednocześnie
szacowałam swoje szanse na ucieczkę. Chyba nie będzie mnie gonił?
– Tak, chwilę –
odparł drwiąco. – Wstań i podejdź tu do mnie. Nie skrywaj się w cieniu.
– W jakim cieniu?
- Ale wolałam posłuchać. Lepiej za bardzo go nie drażnić. Usiadłam na ławie,
która stała nieopodal jego krzesła, odważnie odwzajemniając taksujące
spojrzenie. Dzielił nas teraz niecały metr, a migotliwy blask pełzających
płomieni, odbijał się w ciemnych źrenicach Mordreda. Niespokojnie się
poruszyłam, bo po raz pierwszy czułam się tak nieswojo w towarzystwie
mężczyzny. Co to u licha miało znaczyć?
– Wstań – polecił cichym
głosem. Wlepiłam w jego zaskoczony wzrok, chcąc powiedzieć, że w może sobie
wsadzić wiadomo gdzie swoje polecenia, ale głos uwiązł mi w gardle, a serce
zatrzepotało. I wstałam.
– Podejdź bliżej –
kontynuował, mrużąc oczy. Gdy tego nie zrobiłam, uniósł ramię i zaciskając palce
na przegubie mej dłoni, sam przyciągnął mnie ku sobie. – Jesteś piękna – objął mnie
w pasie i ścisnął.
– Boli –
zaprotestowałam, a wtedy w jego oczach pojawił się dziwny błysk, a usta
wykrzywiły się szyderczo.
– To też? – Tak
szybko, że nie zdążyłam nawet zaprotestować, pocałował mnie. Usta miał suche,
gorące i zaborcze. Wygłodniałe. Język gibki i zwinny. Uścisk ramion niemal
stalowy. Nie byłam jednak bezbronną kobietką, skazaną na jego widzimisię. I
dlatego kilka sekund później leżał na podłodze, dotykając ze zdumieniem
rozciętej wargi, a ja stałam nad nim triumfująca, dzierżąc w dłoniach dzban po
winie.
– Nie ze mną te numery –
powiedziałam cicho i dobitnie. – Spróbuj tego jeszcze raz, to będziesz zbierał
z podłogi własne zęby! – zagroziłam, widząc jak drwiąco się uśmiecha. Potem,
jakby nie słyszał mych ostrzeżeń, wsadził rękę pod obszerny, powiewający
materiał koszuli, po czym zaczął pieścić moją łydkę. Jednocześnie delikatnie,
jak i stanowczo, subtelnie, ale i namiętnie. Zamarłam w bezruchu, patrząc na
niego z góry.
– Co ty?... – I jęknęłam
głośno, bo jego dłoń wślizgnęła się pomiędzy uda, wędrując dalej, w górę. Ależ
to było przyjemne! Podniecające! Jak on to u licha robił, że zamiast i przywalić
mu w zęby i zetrzeć z ust ten drwiący uśmieszek, ja stałam jak ten słup soli, w
duchu błagając o więcej? No jak? Siedział u mych stóp, z głową uniesioną w
górę, hipnotyzując mnie wzrokiem, a do pierwszej ręki dołączyła druga i teraz
obie uparcie zmierzały do celu. Na palenisku coś zasyczało i nagle półmrok
zamienił się w ciemność. Jedynie kilka kawałków jarzyło się jeszcze czerwienią,
rzucając znikomy blask. A mrok spotęgował wszystkie doznania, jakbym nagle
dzięki ciemności zwielokrotniła swą czułość na miłosne pieszczoty.
– Przestań! – niemrawo
spróbowałam wyrwać się spod tego niebezpiecznego wpływu. – Cholera! Muszę się
obudzić, muszę się obudzić – powtarzałam te słowa jak mantrę. I wtedy właśnie
Mordred przerwał. Zaczął się cicho śmiać, a ja oprzytomniałam do reszty. –
Puszczaj! – wrzasnęłam, ale tym razem ze złością, dając kilka kroków w tył. –
Co się tak rechoczesz?
– Bo nie śpisz moja
piękna – wyjaśnił, wstając. W mroku jego barczysta sylwetka sprawiała
niesamowite wrażenie. – Żyjesz, jesteś przytomna. Znalazłaś się tylko w innym
miejscu i w innym czasie. Jak? Nie pytaj. To wie tylko moja matka…
Więcej, więcej! Bo przerywać w takim momencie?!
OdpowiedzUsuńCudowne ;) akcja powoli się rozwija :)
OdpowiedzUsuńNiezłe to!
OdpowiedzUsuńCzy tylko mi się wydaje, że kobiety nie mają aż takich trudności z powstrzymaniem swojej huci? W jednej chwili ta kobieta prawie go pobiła, w drugiej zaś niemal ochoczo rozkłada nogi.
OdpowiedzUsuńChciałabym podkreślić, że nie jesteśmy zwierzętami, a opowiadanie uwłacza kobiecej naturze.
Siląc się na wyrazy szacunku,
W.
Niestety, jesteśmy zwierzętami. Różnica polega na tym, że potrafimy panować lepiej lub gorzej nad swymi instynktami ;-) Co się dzieje, gdy przestajemy, widać po niektórych nagłówkach w gazetach.
UsuńTakie moje luźne przemyślenia.
A co do bohaterki, wy tego nie wiecie, ja już tak, że są powody jej... hm, spolegliwości ;-)
Może nie wiemy, jakie są przyczyny jej zachowania, ale po tym, co przeczytałam, nie zapowiada się, by ona sama wiedziała, jakie są tego powody.
UsuńHomo sapiens to jednak jak na razie istota górująca nad innymi stworzeniami i drażni mnie, że główna bohaterka zachowuje się, jakby miała ruję.
Anonimowy - Skoro bohatera uważała, że to jej się śni lub majaczy, to przecież w snach i podświadomości nie ograniczasz się moralnie. Wręcz przeciwnie, spełniasz swoje zachcianki.
OdpowiedzUsuńBa! Seksualne marzenia pozwalają na realizowanie scenariuszy, które na żywo wydają się (i często są) obrzydliwe - chociażby najpospolitsze kobiece marzenie o gwałcie przez nieznajomego. Znasz kobietę, która w rzeczywistości chciałaby zostać zgwałcona? A w marzeniach to chętnie i to czasem przez więcej niż jednego sprawcę.
Ola